Pustynia Atacama cz.2: stargazing i ruiny Inków

17 października, 2015

Atacama jest jednym z tych miejsc na świecie, o których nawet nam się nie śniło. Tak odległe i nieosiągalne. Myśleliśmy: może kiedyś, w dalekiej przyszłości, gdy odłożymy mnóstwo pieniędzy… Siedząc więc w samolocie do Calamy, nasza ekscytacja rośnie z minuty na minutę. Jedno z najsuchszych miejsc na świecie, które znaliśmy z lekcji geografii, a ostatnio z masy obejrzanych zdjęć, mamy za moment zobaczyć na żywo. Zanim jednak naszym oczom ukażą się pustynne krajobrazy, mamy okazję przez niemal dwie godziny oglądać szczyty Andów przez okno samolotu. Niesamowite widoki i niesamowite uczucie widzieć z góry to co na co dzień widzimy na horyzoncie z Santiago. Ośnieżone szczyty, jeziora na ogromnych wysokościach, które nagle zamieniają się w pustynię. Dalej po drodze mijamy kopalnie, obserwujemy wybuchający gejzer, a przy lądowaniu udaje nam się uchwycić cień naszego samolotu.

1 lot andy

3 lot cień

W Calamie znajduje się najbliższe lotnisko od San Pedro de Atacama, miejsca docelowego, do którego zmierzamy. Z Santiago można dotrzeć bezpośrednio autokarem do San Pedro, ale podróż trwa ponad 20 godzin. Dziewczyna z Londynu, którą spotkaliśmy na dworcu, jechała 28 godzin, bo dodatkowo autobus po drodze się zepsuł. Powiedziała, że nigdy więcej. Tym bardziej, że samolot cenowo wychodzi podobnie, wbrew temu co piszą na niektórych stronach. Po opuszczeniu samolotu kolejnym punktem jest dostanie się do San Pedro. Niestety autobus nie przejeżdża przez lotnisko mimo, że jedzie max 1 kilometr od niego. Musisz dostać się parę kilometrów do centrum skąd odjeżdża, aby potem ponownie przejechać obok lotniska. Dlaczego nie wykręcicie na lotnisko skoro połowa samolotu jedzie do San Pedro? Bierzemy taksówkę, bo do odjazdu autobusu została godzina. Taksówkarz cieszy się, że wiezie turystów z Polski, zamieniamy parę słów o papieżu i dużej ilości śniegu. Na dworcu spotykamy człowieka, który nie umie powiedzieć słowa po angielsku, więc za pomocą gestów dowiadujemy się, że jest kierowcą tego autobusu, którym będziemy jechać, że mamy tu na niego poczekać, on tylko zawróci gdzieś i wróci po nas. Jego „zawrócenie” polega na tym, że objeżdża całe miasto, zabiera po drodze cały autobus ludzi i po 40 minutach, tak jak obiecał, wraca po nas. Stojąc między śpiącymi w wygodnych fotelach pasażerami zastanawiamy się dlaczego nie mógł nas z tego dworca zabrać. No nic, postoimy te dwie godziny. Jadąc na piętrze autobusu schyliłam się na chwilę, by wyjrzeć przez okno i nogi się pode mną ugięły z wrażenia pierwszy i nieostatni raz, gdy przed oczami ukazały się piękne ośnieżone wulkany na horyzoncie, które będą towarzyszyć nam już przez cały czas do końca wyjazdu. Po chwili mogę już obserwować je z fotela obok kierowcy, który w pewnym momencie lituje się nad nami i zaprasza do swojej kabiny. Na Michała czeka miejsce leżące, w kabinie gdzie śpi kierowca, w której zasnął po trzech minutach. Do San Pedro jedziemy niecałe dwie godziny, coraz wyżej, więc z minuty na minutę dopada mnie coraz gorszy, a na koniec już super dokuczliwy ból głowy, ale był to w zasadzie jedyny objaw choroby wysokościowej, który minął sam po kilku godzinach. Obeszło się bez liści koki, które nie są jednak dostępne na każdym rogu jak mówili. Spotkaliśmy je tylko na targu z rękodziełem.

5 droga

Wysiadamy z autobusu, w tle ogromny już z tej odległości wulkan, podchodzi do nas chilijski James Hetfield z pytaniem skąd jesteśmy. Poland… ooo Poland, i mówi do nas po polsku: „mamy hostel, mamy łazienka, mamy gorąca woda, mamy tanio” … ale jak? skąd znasz? „moja mama jest z Warszawy”. Czegoś takiego na środku pustyni się nie spodziewaliśmy. I pewnie poszlibyśmy z nim do tego hostelu, gdyby nie to, że mieliśmy już zarezerwowany i częściowo opłacony inny. Okazał się dobrym wyborem. Tanio, mili ludzie, pełno podróżujących z plecakami, głównie z Europy, gliniane domki wypełnione dla ozdoby szklanymi butelkami, mnóstwo kotów pod nogami, na dachu, na stole, pod prysznicem, koszmarnie zimno w nocy. Dobry, campingowy klimat. Hostel nazywa się Juriques, polecamy. Nawet jak ktoś jest przyzwyczajony do kilkugwiazdkowych hoteli to będziemy namawiać, aby spał właśnie tu.

7 hostel

6 hostel

Zostawiamy plecaki i wyruszamy „w miasto”. San Pedro de Atacama jest tak małe, że obejdzie się je w godzinę. I tyle też nam to zajmuje łącznie z kawą i przystankami w biurach organizujących  toury. Jak powiedział Szwajcar, którego spotykamy później podczas obserwowania nieba: it’s all about the tours here – wszystko tu kręci się wokół wycieczek. I rzeczywiście tak jest, mało kto podróżuje na własną rękę, na pustyni chyba dobrze jest mieć transport i osobę, która opowie ci gdzie jesteś. W mieście jest biuro na biurze, w hostelach też sprzedają toury, oferta raczej ta sama, ceny trochę różne, wszędzie jest pakiet czterech najpopularniejszych w cenie 50-55 tys. peso (300-330- zł). Po przeanalizowaniu kilku ulotek decydujemy, że kupimy jakieś dwa toury z naszego hostelu, a najbliższe okolice zwiedzimy na rowerze. Dobra decyzja. Idąc ulicą Caracoles natykamy się na biuro, gdzie na sobotę zarezerwowałam przez internet oglądanie gwiazd, jedna z największych atrakcji w tym miejscu. Pytamy czy możemy przesunąć na dziś. Tak, o 23.00. Ubrani w kilka warstw, bo w nocy temperatura spada o dwadzieścia kilka stopni, udajemy się do miejsca spotkania, skąd bus zabiera nas i jeszcze kilkanaście innych osób. Oddalając się od świateł miasta, już przez szybę możemy zobaczyć mnóstwo gwiazd, a po dojechaniu na miejsce naszym oczom ukazuje się dodatkowo imponująca Droga Mleczna.

Obserwatorium prowadzi małżeństwo, Francuz i Chilijka, dla których astronomia to wielka pasja i która jest ich sposobem na życie. Życie bardzo odwrócone do góry nogami, bo w nocy pracują, a w dzień śpią. Po naszym tourze, czyli ok. 1:30 w nocy szykowali obiad ;) W miesiącu pracują non stop przez trzy tygodnie, a czwarty tydzień odpoczywają – to ten tydzień w okolicach pełni, gdy niebo jest tak jasne, że nie widać gwiazd. Na początek patrzymy na niebo gołym okiem. Francuz, z trafiającym do wszystkich poczuciem humoru, pokazuje nam gwiazdy za pomocą zielonego lasera, opowiada o niebie, które jest dużo bardziej imponujące na południowej półkuli. To ile gwiazd widzimy na niebie zależy od tego w jakim miejscu na świecie jesteśmy i ile sztucznego światła jest wokół nas. Tu jest zupełnie ciemno, ktoś włączył na chwilę latarkę i zaraz mu się dostało. W tym miejscu gdzie jesteśmy widzimy gołym okiem ok. 3000 gwiazd. Piękny widok. Ku mojemu rozczarowaniu, nie robimy żadnych zdjęć, bo nie można używać lampy, a tym bardziej nie możemy zrobić zdjęć nieba, bo do takich fotografii potrzebny jest odpowiedni sprzęt. Ale musicie nam uwierzyć na słowo, że widzimy dokładnie coś takiego jak na zdjęciu pożyczonym z sieci.

Drugą część prowadzi żona, która pokazuje nam kosmiczne rzeczy przez teleskopy. Nie kupują ich, sami je budują. Jako pierwszego obserwujemy Jowisza, bo za kilkadziesiąt minut zniknie za horyzontem. Dalej Saturn z  pierścieniami, galaktyki, podwójna gwiazda, 3 gwiazdy w różnych kolorach – żółta, zielona i niebieska. Po godzinie wraca Francuz, opowiada dalej, pokazuje różne konstelacje, gdzieś w okolicach Drogi Mlecznej wyrysowuje laserem lamę (nie widziałam dzikiej, ale widziałam na niebie, musi wystarczyć). Śmieje się z Europy, która nie widzi na niebie tyle co widzą tu (w Polsce nie zobaczymy na przykład dużej części Drogi Mlecznej czy ogona Skorpiona). Podobno nowych teleskopów nie stawia się już w ogóle na półkuli północnej, wszystkie są tu, a północ ogląda niebo zdalnie. W tym obserwatorium można wynająć teleskop lub postawić swój, którym się zaopiekują. Usługa nazywa się Telescope hosting – tak jak wykupuje się miejsce na serwerze dla swojej strony internetowej, tak tu można wykupić miejsce na teleskop. Zdalni obserwatorzy są tu między innymi z Rosji, Stanów, Włoch, są też dwie kamerki z Polski. Jak będę duża to postawię sobie na Atacamie teleskop, a co. Na koniec gospodarze zapraszają do siebie na pytania i odpowiedzi przy gorącej czekoladzie lub herbacie. Potem każdy odwożony jest w nocy pod swój hostel. Tour kosztuje 20.000 peso czyli 120 zł i jest zdecydowanie warty swojej ceny. Trochę w internecie straszą pochmurnym niebem, ale przez cały zeszły rok takich nocy zdarzyło się 20 na 365, więc trzeba mieć pecha.

Noce na pustyni są naprawdę złe. Nieważne ile masz na sobie warstw i koców, jest zimno i ogrzać się nie da. I tak mniej więcej do 10 rano, aż słońce nie podniesie się trochę wyżej i nie zacznie parzyć. Woda lodowata, nagrzewana słońcem, dopiero wieczorem można się porządnie wykąpać. Zjadamy słynną chilijską empanadę w towarzystwie pięciu psów i wsiadamy na rowery wypożyczone w hostelu. Wcześniej rezerwujemy jeszcze tour do Doliny Księżycowej na po południe i zabieramy hostelową „mapę skarbów”, żeby nie błądzić.

DSCN6718 - Kopia

Na rowerze mamy w planach zrobić tour archeologiczny. Pierwsza trasa jest krótsza. 3 km od San Pedro znajduje się Pukara de Quitor. Jedzie się świetnie, mimo, że droga dość wyboista. Oprócz rowerów w okolicy można spotkać też mnóstwo osób przemierzających te tereny konno. Mijamy taką ekipę po drodze, a potem oni mijają nas gdy zatrzymujemy się przed rzeką zastanawiając się jak przez nią przejechać. Z niekrytym rozbawieniem wskazują nam drogę przez sypiący się drewniany most, a ja nagrywam jak konie dumnie kroczą przez wodę. Widoki z drogi nas powalają, dookoła góry i wulkany, słońce grzeje, ale nie jest to nieznośny upał. Nie mogę się opamiętać i co chwilę zatrzymuję się na zdjęcie lub filmik, Michał nie wytrzymuje i zostawia mnie w tyle. Standard ;) Jedziemy wzdłuż rzeki San Pedro, aż po lewej stronie ukazuje nam się charakterystyczne wzgórze z kilkoma osobami na szczycie. To właśnie Pukara de Quitor – ruiny prekolumbijskiej kamiennej twierdzy z XII wieku, będącej narodowym zabytkiem Chile. Za jej murem obronnym Atakamenianie bronili się przed innymi południowoamerykańskimi plemionami. Osadnictwo w tym rejonie ma bardzo długą tradycję. Pierwsze plemiona mieszkały w tych okolicach kilka wieków przed naszą erą. Z czasem zostali wchłonięci przez kulturę Inkaską i tak Pukara de Quitor stał się jedną z najbardziej na południe wysuniętych twierdz Imperium Inków. Trasy zwiedzania są dwie: na 45 minut i 1,5 godziny. Wybieramy pierwszą, bo musimy zdążyć wrócić do hostelu na tour. Nie jest to Machu Picchu, ale samo miejsce i widoki z góry robią wrażenie. Wracając, wulkany mamy przed sobą, znów widoki powalają. Chowam tym razem aparat na dnie plecaka, żeby nie kusił i żeby mój współtowarzysz podróży mógł się wyluzować.

DSC08494

DSCN6881

DSCN6877

DSCN6715 - Kopia

Po męczących tourach warto coś zjeść. Z jedzeniem tu jest tak jak ze spaniem: są opcje dla grubego portfela i są też dla podróżującego z plecakiem. Wieczorami przed każdą lepszą knajpą stoi gość, który wychwala mięso z lamy, będące specjalnością regionu. Z wyższej półki, bo taka kolacja z biednej lamy dla jednej osoby kosztuje co najmniej 100 zł. Widzę zdziwienie na twarzach, gdy mówię, że lamy uwielbiam, ale nie na talerzu i nie spróbuję choćby mi mieli za to zapłacić. Są na szczęście inne opcje jak słynne empanady, kanapki na ciepło, tarty lub tzw. tablo, czyli deska mięs i warzyw, w sam raz na wieczór przy winie. Przy Toconao jest tania knajpka z pysznym pieczonym kurczakiem. Można więc znaleźć coś dobrego i w rozsądnej cenie. Jednak nie są to Włochy czy Tajlandia, gdzie jedzenie stanowi bardzo ważną część podróży. Skupiamy się na aktywnym zwiedzaniu okolic i poznawaniu intrygującej historii tego miejsca. W drugiej części pojedziemy do Doliny Księżycowej, wybierzemy się w dłuższą tym razem trasę rowerem i popływamy w lagunie.

Poczytaj też inne wpisy

Leave a Comment