Pustynia Atacama cz.3: doliny i laguny

26 października, 2015

Zaraz po Pukara de Quitor ruszamy na tour do Doliny Księżycowej, gdzie nie znajdziemy ani jednej rośliny i kropla deszczu nie spadła tu od lat. Organizuje go nasz hostel, startujemy z tradycyjnym chilijskim opóźnieniem. Kierowca i przewodnik w jednej osobie wiezie nas na początek na jeden z punktów widokowych 15 km od San Pedro. Jest nieźle, wysoko i przestrzennie (coś dla mnie), aparaty i komórki idą w ruch, a co odważniejsi wchodzą na wystającą skałę, gdzie potknięcie mogłoby się skończyć tragicznie.

DSC08510

DSC08514

Na szczęście nikt nie miał problemów z błędnikiem i ruszamy w komplecie obejrzeć z góry kolejną dolinę, gdzie jest jeszcze wyżej i jeszcze straszniej za sprawą nazwy Valle de la Muerte, czyli Dolina Śmierci. Skały i piasek mają tu jeszcze bardziej zróżnicowane kolory, a w tle widać znajome wulkany. Ten najwyższy, który widać na zdjęciach to wulkan Licancabur (6 tys. metrów). Inkowie wspinali się na niego, aby złożyć ofiary w jego kraterze! Dolina Śmierci jest podobno idealnym miejscem do sandboardingu. Deska jest drugim popularnym sprzętem wypożyczanym w San Pedro, poza rowerem. Nie skusiliśmy się, bo każdy zapytany o wrażenia mówił, że więcej przy tym wchodzenia pod górę niż zabawy.

DSCN7062

DSCN7067

DSCN7023

Wracamy do Doliny Księżycowej, gdzie cały czas po głowie chodzi mi The Police “Walking on the moon”. Tym razem jedziemy w dół, do środka form skalno-piaskowych pokrytych solą, wyrzeźbionych przez wiatr i wodę. Wchodzimy do ciemnej i ciasnej jaskini, później mały trekking pod górę po ostrych skałach. Kierowco-przewodnik trochę nas pogania, bo obsuwa czasowa grozi tym, że nie zdążymy zobaczyć ostatniej ważnej części wyprawy, czyli zachodu słońca na szczycie wydm. Po drodze zatrzymujemy się przy wyraźnie oznakowanym punkcie – skalnym pomniku Tres Marias. Niektórzy widzą tu trzy modlące się kobiety. Skały są jak chmury, można się godzinami wgapiać i po czasie dostrzegasz różne kształty. Jedziemy kawałek dalej i wspinamy się jak najwyżej się da. Obserwujemy rzeczywiście jeden z najbardziej magicznych zachodów słońca. Odbija się w dolinie i zmienia kolor wulkanów na różowy.

DSCN7139

DSCN7179

DSCN7181

DSCN7229

DSCN7292

DSCN7294

 

Kolejnego dnia rano ponownie wsiadamy na wypożyczone rowery. Tym razem naszym celem są ruiny Tulor, 10 km od San Pedro. Jest to dosłownie najlepsze 20 km jakie pokonaliśmy na rowerze. Prawie przez całą drogę przed sobą nie masz nic, po prawej stronie skały, po lewej wulkany i absolutna cisza. Słyszysz tylko wiatr i dźwięk opon. Co jakiś czas przeszkodzi ci inny rowerzysta machający i krzyczący hola, ale to przecież takie miłe. Jadąc, zastanawiam się gdzie popełniłam błąd decydując się na życie przed komputerem zamiast na rowerze wśród wulkanów ;) Myśląc o preinkaskich ruinach Tulor spodziewamy się czegoś podobnego do wczorajszych Pukara de Quitor. Tymczasem jedziemy, jedziemy i nic. Dookoła totalna pustka. W końcu na horyzoncie pojawia się budynek z kamienia, a przed znak mówiący, że dotarliśmy do Tulor, a na dodatek do rezerwatu flamingów. Wstęp 5 tysięcy. Parkujemy nasze dwa kółka na konno-rowerowym parkingu i rozglądamy się dookoła. Jest śmiesznie. Jesteśmy przekonani, że w takiej suszy jaką zastaliśmy nie ma żadnego jeziora, a więc flaminga pewnie też. Próbujemy dopatrzeć się jakiś ruin, ale oprócz fatamorgany nie ma nic. Aż w końcu, robiąc zdjęcie na największym zoomie, jest! Tulor! Jeden maleńki domek z dwoma daszkami. Miejsce gdzie sprzedają bilety jest trzy razy większe. Śmiejemy się jeszcze chwilę i wsiadamy z powrotem na rowery. Nie jesteśmy jakoś specjalnie rozczarowani, bo droga wszystko wynagradza. Teraz wulkany są przed nami. W tę stronę jest lekko pod górkę, więc zaczyna brakować powietrza.

DSCN7373

DSCN7489

DSCN7528

DSCN7409

DSCN7453

DSCN7465

Po południu jedziemy “popływać” w lagunach. Kierowców busa jest dwóch, początkowo myślimy, że dla towarzystwa, ale szybko okazuje się, że muszą się zmieniać co 20 minut, bo sztuką jest utrzymanie kierownicy dłużej. Jedziemy ok. 60 km od San Pedro po strasznych wertepach, widoki za oknem piękne, trzęsie nami na prawo i lewo, a kierowcy jadą twardo 100 km/h. Mimo, że wyglądają na fanów hard rocka, w radiu przez całą drogę leci playlista “Los clasicos de 80’s”, w roli głównej Rod Stewart ;) Zmęczeni po rowerach wymieniamy ze sobą jedno zdanie i trochę: -„ale mordują tego busa”, – „noooo”. W drodze powrotnej bus zostaje zamordowany. Ale najpierw laguny. Dojeżdżając na miejsce znów mamy wrażenie, że to żart, bo dookoła nie ma nic, ani jednego jeziora, ani jednej laguny. Tylko biała sól lub ciemne wulkaniczne twory, strasznie cieżko chodzi się po takim podłożu. Wybrałam się w tenisówkach i zdecydowanie polecam buty z lepszą podeszwą. W końcu pojawia się jakaś mała budka gdzie płaci się wstęp i są laguny. Schowane w soli. I cóż.. fajnie wygląda dryfowanie na powierzchni słonej wody i wielokolorowy krajobraz jest piękny, ale nie widzę w tym jakiejś wiekszej frajdy. Woda jest lodowata. Michał przełamuje się i wchodzi, a ja czekam na brzegu na sygnał, że jest dobrze i organizm się przyzwyczaja. Taki sygnał nie dotarł. Wcale się nic nie przyzwyczaja i myśląc o tym, że nie będę miała się gdzie ogrzać, bo słońce zachodzi, a noc w hostelu jest potwornie zimna, zostaję na brzegu. Nie żałuję. Po takiej kąpieli trzeba się natychmiast wykąpać w normalnej wodzie, a że nie było gdzie, ciała odważnych pokryły się, szczypiącą w skórę, solą. Po 1,5 godziny kierowcy częstują nas pisco i wracamy. Znów prują, tym razem dlatego, że podobnie jak w Dolinie Księżycowej musimy zdążyć na zachód słońca. Po drodze łapiemy gumę i jest to doświadczenie może nawet ciekawsze niż kąpiel w lagunie. Po pierwsze dlatego, że kierowcy nie wiedzą gdzie jest zapasowe koło. Po drugie nikt nie ma zasięgu, żeby ewentualnie wezwać pomoc, a po trzecie mamy jakieś 30 km do najbliższego życia. Koło w końcu się znajduje, coś jest nie tak z podnośnikiem, więc kierowcy robią podkop, trwa to w nieskończoność, słońce zachodzi, robi się zimno i ciemno, marznący Brazylijczycy narzekają, napięcie rośnie. I… koniec przygody. Koło wymienione, jedziemy, Rod Stewart śpiewa dalej.

DSCN7591

DSCN7720

DSCN7707

DSCN7734

Ostatni poranek spędzamy na łażeniu po San Pedro. Wchodzimy do długiego pasażu z rękodziełem. Sztuka ludowa jest tu ważna i jest jej dużo. Królują wielokolorowe i wzorzyste materiały, poncza, sweterki z lamą <3, piórniki, portfele, torebki, dekoracje z drewna, biżuteria. Ceny całkiem przystępne. Jeśli kupować pamiątki z Chile to właśnie w tym miejscu. Oprócz pasażu przy kościele jest też mnóstwo małych sklepików na dwóch głównych ulicach.

Ostatni punkt naszego wypadu to Muzeum Archeologiczne. O dziwo jest otwarte mimo poniedziałku, widocznie muzea po środku pustyni rządzą się własnymi prawami. Główną postacią jest założyciel muzeum, belgijski jezuita Gustavo Le Paige. Zafascynowany tym regionem i kulturą Atakamenian, przez 25 lat prowadził tu prace archeologiczne. To właśnie jemu zawdzięczamy nazwy Dolina Ksieżycowa i Dolina Śmierci. Muzeum pokazuje historię tego regionu od pierwszych ludzi, ktorzy się tu pojawili. Gromadzi ponad 380 tysięcy eksponatów, głównie przedmioty codziennego użytku: od prymitywnych narzędzi i broni, po ozdobne wazy i naczynia. Jest też wystawa obrazów namalowanych przez samego Le Paige, przedstawiających San Pedro i okolice oraz afrykańskie wioski, gdzie również spędził kawał życia.

I tak nasza pustynna przygoda dobiegła końca. Bierzemy bus do Calamy, mamy sporo czasu do odlotu, więc na lotnisko docieramy na nogach. W Calamie do oglądania są tylko góry, a z horyzontu wciąż nie znikają wulkany. Pod koniec spaceru chyba musimy kiepsko wyglądać, bo jeden kierowca chce nas podwieźć i tym sposobem ostatnie 500 m na pustyni przemierzamy stopem. Zwieńczeniem tego wypadu pełnego niesamowitych widoków jest kolejny taki widok z samolotu, tym razem piękny zachód słońca nad oceanem. Chyba tylko w Chile można zobaczyć góry, ocean i pustynię za jednym razem?! Bomba.

DSCN8089

DSCN8207

Poczytaj też inne wpisy

Leave a Comment