Drugi dzień na Rapa Nui, podobnie jak pierwszy, zaczynamy od szybkiego śniadania i krótkiej pogawędki słowacko-polskiej. Pakujemy jedzenie, wodę, sprzęty i ruszamy do wypożyczalni samochodów, którą upatrzyliśmy sobie wczoraj. Skuter odpadł ze względu na brak właściwego prawa jazdy, a z roweru ostatecznie zrezygnowaliśmy. Całe szczęście, bo 60 km w ciągu jednego dnia to nie na moje nerwy, ani kondycję (akceptuję max.30), a poza tym wiatr pourywałby nam głowy. Samochód, choć nie taki tani, okazał się idealnym rozwiązaniem. Nigdzie nie musieliśmy się spieszyć i mogliśmy zatrzymać się wszędzie gdzie chcieliśmy na dłużej.
Ogromnie podekscytowani z mapką w jednej ręce i aparatem w drugiej ruszamy na południe wyspy w kierunku jednego z trzech wulkanów, Rano Kau. Po drodze zatrzymujemy się przy jaskini Ana Kai Tangata pooglądać słynne petroglify. Schodzimy w dół po stromych skałach, duże fale głośno uderzają o brzeg. Stojąc w grocie ma się wrażenie, że szalejący ocean zaraz nas wchłonie. Drugim przystankiem jest punkt widokowy, z którego obserwujemy miasto z góry. Tutaj widać jeden brzeg gdzie zaczyna się pas startowy i drugi gdzie się kończy. Zapomnieliśmy sprawdzić o której ląduje jedyny w tym dniu samolot, wypatrujemy w niebo, ale jednak nie tym razem. Jedziemy w górę mijając po drodze stada krów, aż docieramy do jednego z dwóch najbardziej imponujących widoków na wyspie. Rano Kau to niesamowity krater wulkanu o średnicy ok 1.5 km. Ogromne jezioro, nietypowy mikroklimat, na jednej ze ścian rzucają się w oczy fioletowe kwiaty. Wieje strasznie, więc robimy kilka zdjęć i uciekamy dalej do znajdującej się po prawej stronie krateru, wioski Orongo. Miejsce z odbudowanymi kamiennymi domami znane jako centrum kultu człowieka-ptaka (tangata manu). Z punktu widokowego obserwujemy trzy małe wysepki, do których musieli dopłynąć wybrani uczestnicy corocznego wyścigu po pierwsze jajo rybitwy (tutaj poczytajcie o co biega). Tu poznajemy naszą starszą, roześmianą koleżankę, którą spotkamy jeszcze kilka razy. Odłącza się od swojej grupy i chichocząc prosi nas o zdjęcie. Robimy całą sesję udając człowieka-ptaka. Wychodząc ucinamy jeszcze pogawędkę z przewodnikiem, który ma znajomych polaków z gazety wyborczej i jedziemy w kierunku południowego wybrzeża. Nagle słyszę “jest, leci, rób zdjęcie”. Trafiliśmy na jedyny lądujący w tym dniu samolot, który przeleciał nam dosłownie “tyle” nad głowami.
Jedziemy dalej, jesteśmy sami na drodze, dookoła zieleń trawy, błękit oceanu, fale uderzają o brzeg, wiatr we włosach. Chcę tu zostać na zawsze! Mapa wskazuje, że co chwilę powinniśmy mijać jakąś ahu (platformę z moai, która dawniej służyła za grobowiec), ale jakby nic nie widać. Gdy w 1722 roku holendrzy jako pierwsi odkrywcy dopłynęli na wyspę, prawie wszystkie posągi były przewrócone, sto lat później żaden już nie stał. Na całej wyspie jest ich 877, ale tylko kilkadziesiąt przywrócono do stanu sprzed wojen. Wzdłuż południowego wybrzeża tylko jeden stoi w całości, reszta to leżące fragmenty. Na horyzoncie widać już kolejny wulkan Poike. Odbijamy w lewo na drogę prowadzącą do Rano Raraku, kamieniołomu, w którym wytwarzano posągi. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, bo kilkanaście koni stwierdziło, że musi dostać się na drugą stronę drogi. To przed nimi ostrzegali w wypożyczalni. Już widać wystające kamienne głowy na zboczu. Spacer po kamieniołomie to minimum godzina, więc wcześniej urządzamy sobie piknik w towarzystwie pięciu kotów, dwóch psów, koguta, kury i kurcząt. Trochę dalej między moai pasą się krowy i konie. Wspominałam już, że na wyspie jest bardzo egzotycznie?
Kamieniołom, zwany fabryką maoi, robi wrażenie. Kamienne twarze stoją, leżą, ma się je niemal na wyciągnięcie ręki. Tu najlepiej pozują do zdjęć. Wyznaczoną ścieżką docieramy do punktu, z którego rozpościera się drugi najbardziej imponujący widok na całej wyspie. Najdłuższa platforma z dumnie stojącymi piętnastoma moai ma w tle błękitny ocean ze wzburzonymi falami i strome klify. Całość jest tak piękna, że stoimy tam dobre dziesięć minut i nie możemy oderwać wzroku. Wspinamy się w górę kamieniołomu, aby zobaczyć El Gigante, największy, niedokończony posąg przytwierdzony do kamieniołomu. Najbardziej emocjonującą częścią badań archeologicznych na wyspie, wydaje się być szukanie odpowiedzi na pytanie jak mieszkańcy Rapa Nui stawiali i transportowali posągi 20 km na drugą stronę wyspy. W muzeum dowiedzieliśmy się, że jest przynajmniej sześć teorii, a poniżej możecie zobaczyć jak badacze próbowali dowieść, że moai “spacerowały”. Zakładam się o stówę, że z El Gigante nie daliby rady :>
W drodze powrotnej pojawił się przed nami kierunkowskaz z napisem crater i strzałką w prawo. Spacer po kamieniach trochę nas zmęczył, ale skusiliśmy się i całe szczęście. Po drugiej stronie, Rano Raraku skrywa piękne jezioro kraterowe z kolejnymi głowami na zboczach. Jest trochę jak w bajce, wokół nie ma nikogo, siadamy na ławce pod magicznym drzewem i utrwalamy tę chwilę.
Kolejny punkt naszej wesołej wycieczki to zobaczenie Ahu Tongariki, czyli tych dumnie stojących piętnastu, z bliska. Ależ one są wielkie i masywne. Ta ekipa nie dość, że została przewrócona podczas wojen, została dodatkowo źle potraktowana przez tsunami. Przeszły wiele, ale dzięki japońskim i chilijskim archeologom możemy je podziwiać w takim imponującym stanie. Tylko jednemu udało się zachować pukao, czapeczkę z czerwonego tufu wulkanicznego, która miała imitować kok. Reszta leży na ziemi kawałek dalej. Tu spędzamy kolejne dobre pół godziny, leżąc na trawie i patrząc się im prosto w oczodoły. Postanawiamy zgodnie, że jutro wrócimy tu na wschód słońca.
Jedziemy dalej na północ. Krajobraz jest pagórkowaty i trawiasty. Przed zasiedleniem wyspy były tu miliony drzew, w tym największe na świecie palmy. Mówią, że ludzie karczowali je pod ziemie uprawne i do budowy drewnianych łodzi i tym sposobem sami sobie zgotowali katastrofę ekologiczną. Do klęski głodu przyczyniły się przywiezione na wyspę szczury, które wyjadały nasiona, przez co lasy nie mogły odrastać. Obecnie mały las palmowy możemy zobaczyć tylko na jedynej piaszczystej plaży Anakena, do której właśnie zmierzamy. Po drodze mijamy jeszcze Papa Vaka – stanowisko archeologiczne z petroglifami, w tym największy znaleziony na wyspie przedstawiający 12-metrową canoe.
Na plaży Anakena wita nas szelest palm i znak ‘uwaga na spadające kokosy’, stado koni i kolejne moai, Ahu Nau Nau. Tym razem aż cztery mają czapeczki pukao i wyglądają wzorcowo, jak z widokówek. Kawałek dalej stoi jeszcze jeden samotny, masywny posąg. To tutaj podobno wszystko się zaczęło, tu przypłynął pierwszy władca wyspy. Piasek, ocean, palmy i słomiane bary z drinkami. Nareszcie trochę ‘typowej’ Polinezji. Pogoda nas dziś nie rozpieszczała, ale tutaj wyszło słońce. Zostajemy na dłużej i zaprzyjaźniamy się z lokalnym kundlem, który nie odstępuje nas na krok. Pięknie jest. Opuszczamy plażę jako ostatni. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze przy Ahu A Kivi. To jedyne siedem posągów zwrócone w stronę morza, mające symbolizować zwiadowców wysłanych przez wspomnianego pierwszego władcę. Wszystkie inne zwrócone są w stronę lądu i reprezentują przodków, którzy opiekują się wyspą.
Ponownie dzień kończymy zachodem słońca przy Ahu Tahai. Dziś ludzi jakby mniej. Słońce wyszło zza chmur w ostatniej chwili, więc może nie zdążyli się zebrać. Zmęczeni, ale upojeni niecodziennymi widokami padamy na twarze, a przedtem nastawiamy budziki na 7:00. Wschód słońca przy Ahu Tongariki sam się nie obejrzy.
1 comment
[…] WYSPA WIELKANOCNA CZ.2: KAMIENNE TWARZE […]